kreowanie przeszłości (story)






Lata 80-te, Bydgoszcz, gdzieś w Śródmieściu.

PIOTREK "Cygan"

Piotrek zatrzymał się przed bramą do kamienicy, pamiętającą czasy niemieckiego zaboru. Harmonizowała doskonale z fasadą kamienicy, brudnymi cegłami, uszkodzoną sztukaterią. Farba niczym liniejąca sierść odpadła z całej jej powierzchni. Chwiejna framuga sprawiała wrażenie, że po pociągnięciu za miedzianą klamkę runie na chodnik a hałas nieść się będzie do Starego Rynku. Brama ta, pomimo swej brzydoty, miała dla chłopca wyjątkowy charakter. Stanowiła kosmiczny portal między dwoma przestrzeniami. Pięknie-zwyczajnym Światem, szkołą na Hetmańskiej, kuplami z którymi grał w przerwach na dwie bramki piłką do tenisa, przemiłą Panią Kubiak z pobliskiej cukierni, która nie raz częstowała go maślaną bułeczką. Po drugiej stronie, Światem strachu przed skórzanym pasem, kopniakiem w plecy, ciemnym strychem, zakrwawioną wargą, przewróconą butelką i zapłakaną matką. Nastrój ojca określał wielkość sińca na jego kruchym ciele a matki czas który poświęcała na modlitwę w kościele na Placu Piastowskim do Boga, który na kształt ludzki miał ją głęboko w d..ie (cenzura). 

(...)

Piotrek stał wciąż przed bramą, jakby szukając ucieczki, spojrzał w obie strony. Oślepiony słońcem gwałtownie zasłonił oczy, mrużąc je jak Eskimos, dla którego słońce świeci latem całą dobę. Brud za paznokciami i kruczoczarne, przetłuszczone włosy pochłaniały nieomal całkowicie padające na nie promieniowanie. Z tego powodu, nieco złośliwie, otrzymał ksywkę "Cygan". Z higieną w domu nie było najlepiej. Matce, każdego wieczora, wystarczała miska, ręcznik i odrobina ciepłej wody. Ojciec kąpał się raz na tydzień w żeliwnej wannie, która stała w kuchni. Na co dzień kładło się na niej drewniany blat z wycięciem na kurki i służyła jako kuchenny stół. Po wojnie apartamenty znajdujące się w kamienicy dzielone były na 2-3 mieszkania. Ze względu na fakt, że toaleta z łazienką mogła znajdować się tylko w jednym z mieszkań, pozostałe lokum wyposażano w kuchenne wanny a toaletę dobudowywano na wspólnym korytarzu pod schodami. 
W każdy niedzielny wieczór Piotrek wchodził do wody w której kąpał się ojciec, uzupełnionej o czajnik gorącej wody. Nie zwracał nigdy uwagi na fakt, że woda może się przelać na kuchenną podłogę, gdyż nie ważył więcej niż 3/4 worka ziemniaków. Na niedożywionym ciele można było uczyć się anatomii układu kostnego. Twarz Piotrka, pomimo sporego bagażu doświadczeń, była sympatyczna i uśmiechnięta. Pozostało by tak dalej ale szybko postępująca próchnica oszpeciła jego szeroki uśmiech. Pani higienistka w pierwszej klasie była pierwszą, która podczas klasowej fluoryzacji i postanowiła Piotrkowi pomóc. Uratowała większość uzębienia, jednak do pełnego uśmiechu konieczne były wizyty prywatne.
Musiał pogodzić się z perspektywą szczerbatego uśmiechu i paradontozy, przez którą ojciec wyciągał z ust ząb po zębie podczas obiadów. Kiedy rodzice już spali, otwierał okno i wychodził po gzymsie do krawędzi sąsiedniej kamienicy, wyższej o jedną kondygnację. Pozbawiony lęku wysokości, wspinał się po rynnie i piorunochronie na jej dach. Kład się tam na wznak i obserwował księżyc, wielką niedźwiedzicę i przy lepszej pogodzie mleczną drogę. To był jego azyl w tym gorszym Świecie.

(...)

Piotrek dobre 10 minut stał przed bramą do kamienicy. Spojrzał przez palce na niekończącą się ulicę, przejeżdżającego w oddali Fiata 126P, szereg soczysto-zielonych, drżących od delikatnego wiatru drzew. Cała ta przestrzeń, ciepła od wieczornego słońca, pachnąca kwitnącymi bzami, bardzo go urzekła. Chciał to zapamiętać gdyż wiedział że niebawem  stąd ucieknie, trzymając w ręku bilet w jedną stronę. Posmutniał chwytając klamkę, wszedł...

TOMEK

Tomka stary "śmigał na taryfie". W latach 80-tych, tatuś, właściciel taksówki poza korporacją, Mercedesa tzw. "beczki", wyrastał do miana półboga. "Chcę być jak Ty, tato", komplementował. Z biegiem czasu w głowie chłopca zrodziła się myśl, że spędzanie godzin pod Dworcem PKP w oczekiwaniu na frajera to dla niego za mało. Chciał być jak ten Pan "Klizma" ze Śródmieścia, który ściągał od ojca podatek za ochronę interesu. "Klizma" przez lata ścigany był listem gończym, co świadczyło bardziej o chciwości Towarzysza Komendanta MO, niż o opieszałości milicji. Mając za priorytet pozostanie nowym "Klizmą", Tomek zaczął inwestować w siebie. W pralni kamienicy zorganizował "siłkę", kupował "metę" i "omkę" od trenera olimpijczyków w podnoszeniu ciężarów. Nastolatek zmienił się w 80-kilowego pitbulla, z trądzikiem na twarzy i całych plecach. Stał się postrachem na całym "Londynku". Na długiej przerwie w szkole pozostawał nietykalny, bali się go nauczyciele, uczniowie, szatniarki, woźny i ksiądz. Po szkole terroryzował panie "sklepowe" ze Społem, kioskarza oraz śródmiejską elitę dżentelmenów spotykających się w "Akwarium", pijalni piwa na Królowej Jadwigi róg Czerwonej Armii. Rzucał się na ochroniarzy w nędznych lokalach, dumnie zwanych dyskotekami, gdzie w rytm kawałków z MTV i berlińskiego Love Parade podskakiwały na parkiecie dziewczęta w białych kozaczkach, potykając się o białe torebki leżące obok. Ze względu na aparycję, łatwiej było Tomkowi wejść do takiej tancbudy, niż do kina na film "dla dorosłych". W tym czasie nosił dłuższe włosy, dresy i buty "z łyżwą", chociaż większość kolegów gustowało jeszcze w trzech paskach. Na zdjęciu z komunii świętej stał przy księdzu z najbardziej rozkosznym uśmiechem, a na zdjęciach klasowych zawsze koło wychowawczyni.
Stąd silna potrzeba, dołączenia do "Klizmy" aby zawsze stać jak anioł stróż za jego plecami. Do momentu kiedy uśpi jego czujność i zajmie jego miejsce. 
Wtedy miasto będzie jego.

ANDRZEJ

Andrzejek był najwyższy w klasie, szczuplutki, lekko pobladły. Z wyglądu delikatny i nieśmiały. Jego wnętrze z wszech miar artystyczne, ego nieco wybujałe. Znawca muzyki klasycznej, gdy Polska dzieliła się na fanów Maanamu, Lady P. i Republiki. Znawca literatury pięknej, gdy chłopcy czytali "Wiedźmina", "Fantastykę" i "Razem". Znawca klasyki kina, gdy kolejki przed kinem ustawiały się na "Batmana" a w dyskusyjnych klubach filmowych prezentowano "Stowarzyszenie umarłych poetów". Trudno było na "Bocianowie" znaleźć eksperta, który zweryfikowałby Andrzejka pod kątem jego fascynacji. Łatwiej było dyskutować "na dzielni" o tematach ważnych: gdzie ukraść, co opchnąć, jak oszukać. Topnews-em tamtych dni była informacja, że pracownik browaru Kujawiak, zbawca Narodu, rurę z piwem podpiął pod rurę wodociągów miejskich, przez co w kamienicach na Babiej Wsi z kranu płynie piwo. Po Gdańskiej turkotały tramwaje z spragnionymi piwa, którzy zabierali z domu wszystko w czym możnaby przetransportować złoty napój - wiadra, wanienki dla dzieci, butelki po mleku, Ci bardziej zdesperowani kanistry. 

(...)

Zmierziła wszystkich informacja o śmierci ojca Andrzejka. Bywał w domu rzadko, powiedzmy raz na kwartał, zawsze elegancki, wyperfumowany Old Spice, z bukietem kwiatów, wychodził nad ranem. W Ilustrowanym Kurierze Polskim ktoś widział go na zdjęciu z członkiem Biura Politycznego KC PZPR Towarzyszem Kiszczakiem, w którego CV pod hasłem sukcesy i hobby można by wpisać "organizacja stanu wojennego i strzelanie z broni ostrej do protestujących górników".
Andrzejek nie był obojętny na śmierć ojca,  pomimo, że z oczywistych względów traktował go jak gościa z drogi. Stagnacja finansowa została naruszona,  pojawił niepokój i pierwszy raz zabrakło wkładu do ciemnozielonego, emaliowanego i lekko przypalonego garnka. Wieczorami Andrzejek nadsłuchiwał kiedy mama wróci do domu, kiedy zmyje z twarzy dzień, kiedy zaśnie. Wtedy zaczynał szlochać. Jeszcze bardziej zamknął się w Świecie wrażliwości, menancholii i delikatności.   

MARCIN

Marcin na spękanym, betonowym, przyszkolnym boisku w piłkę kopaną grał beznadziejnie. Jego antytalent do futbolu nie przeszkadzał mu w byciu zagorzałym kibicem Zawiszy. Przywiązanie do klubu wyrażał nosząc nieprzerywalne szalik Zawiszy, co nie stanowiło wyjątku, gdyż Wojskowy Klub Sportowy grał wtedy o najwyższe cele w I lidze. Dumnie prezentował go na szyi: w szkole, w kościele, na plaży w Borównie, lodowisku na Torbydzie, na Wigiliach, pogrzebie dziadka i "na rowerze" w Myslęcinku, gdzie parę razy, o mały włos, by go nie zgubił. Babcia, która go wychowywała, nie mogła zrozumieć dlaczego nie nosi wydzierganego przez nią czerwonego szalika i czapeczki z pomponem. "Babciu to siara, barwy Widzewa". 
Wielki szacunek dla Marcina, za paradowanie w szaliku z "Z-tką" na wycieczce szkolnej w Krakowie. Tam nawet Tomek ze sforą swoich starszych kumpli "pitbulli" by mu nie pomógł. Podczas wycieczki, koleżanki z klasy zachwycały się bransoletkami i koralikami na przejściu do sali Gotyckiej w Sukiennicach. Uwagę ich przykuł  przystojny chłopk z gitarą, który na jednej z bocznych ulic, śpiewał "Wish You were here" Floydów. Rozmawiały o nim do późnej nocy. Koledzy Marcina, zazwyczaj nieobecni podczas zajęć w szkole, z niespotykanym wcześniej zaangażowaniem, opracowywali plan strategiczny zakupu "Wyborowej", by móc wieczorkiem konkretne się sponiewierać. Celem  nadrzędnym było wytypowanie, wśród zgromadzonego na Rynku tłumu, osoby na tyle z wyglądu dorosłej aby mogła kupić alkohol. Trafiło na studenta medycyny, który wracając z praktyk w prosektorium, miał ochotę zapić się na śmierć. Zakup dwóch "połówek" dla dobrze rokującej młodzieży nie stanowił dla niego moralnego dyskomfortu.
Marcin nie uczestniczył w przygotowaniach do imprezy, wiedział, że przyjdzie na gotowe, tak jak kamraci kibole pustoszący przy-stadionowy sklep na prowincji. Zajął się typową dla podróżujących kiboli promocją klubu, wklejając niebiesko-czarne wlepki, wszędzie gdzie popadnie. Był tak sprytny, że do późnego wieczora na krakowskim rynku można było podziwiać lajkonika z wlepką na plecach, propagującego krótki przekaz - "J...ć Wisłę". (tłum. "Prowadzić w sposób wulgarny, na pograniczu gwałtu, czynności seksualne w stosunku do podlegającego antropomorfizacji (uczłowieczeniu) klubu Wisła Kraków" - słownik kibola).
Po powrocie z Krakowa, na okrągłe urodziny, ciągle zapracowani rodzice Marcina podarowali synowi Motorynkę Pony 301, pozyskaną od dobrego znajomego tzw. "Rączki" pracującego w Romecie. "Rączka" wyłapywał tzw. "okazje" - motorowery uszkodzone lub przerysowane podczas transportu. Jeden z nich trafił do Marcina. Babcia jeszcze bardziej posiwiała.
W miejsce euforii Marcina z prezentu, zrodziło się oburzenie. Pierwsza myśl w chwili, gdy na nią spojrzał - żużel, druga myśl - znienawidzona "Pyda" (wulgarnie o klubie "Polonia Bydgoszcz" - słownik kibola Zawiszy), trzecia - wierny kibic Zawiszy na motorynce, skandal.
Miał ochotę pojechać motorynką na Sportową przed meczem Polonii z Apatorem i ją ostentacyjnie spalić. Skończyło się na zwrocie nietrafionego prezentu i utratą znajomości rodziców z "Rączką". Ostatecznie Marcin dostał w prezencie zakupiony w Pewex-ie amatorski syntezator klawiszowy, zwany "parapetem", pomimo, że słuch i poczucie rytmu miał jeszcze gorsze niż talent do gry w piłę.

PIOTR "Czarny"

Gruby Piotr miał słomiane włosy, brwi i rzęsy. Dlatego zwano go "Czarnym". Schlebiało mu to, gdyż ksywa "Czarny" kojarzy się z kimś mrocznym i groźnym w swojej aparycji, majacym szacunek na "Bocianowie". Mimo znacznej otyłości był lubiany, potrafił godzinami opowiadać zmyślone historie, takie na granicy horroru i fantasy. Potrafił parodiować prezenterów telewizyjnych Loskę i Suzina, stand-up Laskowika i Smolenia, ciumkanie generała Jaruzelskiego i przemówienia na wiecach złotoustego Wałęsy. Znał na pamięć setki wesołych przypowieści, naśladował pierwsze polskie telewizyjne reklamy Polleny 2000, Westów, Prusakolepu i Baltony. Nieprzeciętny talent prezentował na licznych robotniczo-rodzinnych i  zakładowo-goździkowych imprezach w formie performans, w którym żart gonił żart. Pomimo znacznej nadwagi pozostawał w grupie chłopców, którymi interesowały się dziewczyny, szczególnie te z "wzorowym paskiem". Choć brzmiało to jako kolejny żart, marzył o pozostaniu pilotem myśliwca lub kierowcą wyścigowego bolida. Nie zniechęcały go w dążeniu do celu nawet nieprzyjemne incydenty z sąsiadami, którzy w obawie o wytrzymałość liny a zwłaszcza swoje życie nie wsiadali z nim do windy. Ze względu na proporcje ciała Piotrka i pojemność kabin wojskowych samolotów oraz wyścigowych samochodów, dziecięce marzenie trzeba było włożyć między bajki. "Taki milutki grubasek" - mówiła Pani Maniowa, sąsiadka przekornie tak szczupła, że wyglądała jak śledź do mocowania linki namiotu. 

(...) 

Tymczasem Piotrek w domu przeżywał piekło. Gdy zostawał sam, bez poklasku, stawał przed lustrem i mierzył się z demonami. Nienawidził swojego ciała, podwójnego podbródka, obwisłego brzucha, rozstępów, przerośniętych piersi, krzywych od nadwagi kolan, odparzonych wewnętrznych części uda i podbrzusza, zatopionego w tłuszczu wzgórka łonowego mikropenisa. Pierwsze doznania swojej seksualności, poznawanie nieodkrytej do tej pory wrażliwości ciała, już od zarania budziło w nim obrzydzenie i wstręt. Gdzieś w podświadomości zaczął kreować nowego siebie. Na miasto wychodził "Czarny", dusza towarzystwa, w domu zostawał obleśny wieprz. 

Mijały lata...  

DZIEŃ PRZED POGRZEBEM

Witczak zerwał się z miejsca na loży honorowej stadionu przy Łazienkowskiej. 
Przyczyną jego euforii był gol zdobyty przez zawodnika Legii, którego był menadżerem. Gdzieś na prowincji, podczas meczu młodzików rozpoznał jego nieprzeciętny talent. Następnie przeprowadził podopiecznego przez wszystkie szczeble piłkarskiego rozwoju, negocjował intratne kontrakty, zatrudniał najlepszych fizjoterapeutów. Stwierdzić by można, że przez lata zawiązała się między nimi więź jak ojcem i synem. Nic bardziej mylnego. Młody był dla niego towarem, każdy kolejny mecz miał polepszyć jego statystykę - więcej bramek, więcej asyst, więcej celnych podań. Promocja, zawyżona ocena zawodnika na transfermarkt.com, filmy na YouTube, nowy kontrakt, prowizja, kasa - tak to działa. W swojej "stajni" miał prawie 50 piłkarzy. Szukał talentów na meczach najniższych lig, odbywających się na boisku przypominającym kartoflisko, przy dopingu 15 kibiców. Tam było najłatwiej o dobrego zawodnika. Chłopcy ze wsi, na wstępie są szybsi, zwinniejsi, bardziej pracowici i lepsi technicznie od tych z miasta. Jeszcze ważniejsze, że nie są zmanierowani, nie mają wizji posiadania willi, drogich sportowych samochodów i partnerki z kaczym dziobem. Witczak posiadał dar odpowiedniego oceniania talentu młodzieży, już na początku piłkarskiej drogi. Wychował kilku reprezentantów kraju, uczestników mistrzostw Świata i Europy. Za każdy transfer otrzymywał prowizję co spowodowało, że za zgromadzone środki mógł rozszerzyć zasięg wyszukiwania na cały kraj. Polegał jedynie na swojej wiedzy i intuicji. Kontaktował się za to z nim prawie każdy scout z ekstraklasowego klubu by ocenić umiejętności chłopców z najmłodszych grup. Robił to z przyjemnością, deklarując pełną dyskrecję, zazwyczaj "na żywo" i oczywiście za odpowiednią opłatą. Wywiązywał się z tej pracy należycie, swoją oceną nie krzywdził żadnego z chłopców. Miał świadomość, że nie będzie ich menadżerem, że zarobi na nich jedynie klub. Będą inni - powtarzał. 

(...)

Przed kilkoma laty korzystał z materiałów wideo. Filmy przeglądał na laptopie podczas wypraw na drugi koniec Polski, kiedy odpoczywał na hotelowym łóżku. Podczas seansu filmu przesłanego z pewnego klubu z podkarpacia wypatrzył perspektywicznego zawodnika. Otworzył kajecik i zaczął robić notatki. Tymczasem film z meczu się zakończył i automatycznie rozpoczął się kolejny. Na filmie w pokoju przyzdobionym koszulkami, pucharami i kolorowymi proporczykami, około 50-letni dwaj mężczyźni molestują kilkunastoletniego chłopca. Film się urywa. Witczakowi wypadła z rąk szklaneczka whisky. Lód poturlał się na środek pokoju. Rozpoznał na filmie znajomego prezesa klubu i delegata PZPN, dzięki któremu Witczak mógł w szybki sposób przeprowadzać, jak mówił, formalności papierkowe. Taka znajomość zapewniała Witczakowi pod koniec okienek transferowych większą swobodę w wyborze klubu. Mógł czekać z transferem do ostatniej minuty, gdyż dokumenty były podpisywane i przesyłane faxem z PZPN nawet 5 minut przed północą. Poczuł się jak ten chłopiec z filmu, nagi i wystraszony. Już miał zamiar chwycić za słuchawkę, zadzwonić na recepcję, zamówić taksówkę, zawieść płytę na posterunek... Stchórzył.
Wiedział, że jak upubliczni film, ucierpi na tym jego interes. Może przecież udawać, że drugiego filmu nie uruchomił, że płyty nie otrzymał, posiał gdzieś, zgubił. 
Podjął decyzję moralnie nieetyczną. Zdecydował, że nie ujawni przestępstwa. Spojrzał na stop-klatkę z wykrzywioną twarzą nastolatka, tak jakby chciał go przeprosić. Widok tych przerażonych oczu prześladował Witczaka przez dobry rok, utrwalał się w snach, rozmywał jedynie przy piątej szklance whisky.

(...) 

Witczak nie został do końca meczu na Łazienkowskiej. Uważał, że 60 minut wystarczy, że swoje już widział, że czas ruszać w drogę. Kolejny mecz w Krakowie, gdzie wystapi 17-letni utalentowany snajper. Zasiadł wygodnie w swoim Audi A8, uruchomił laptopa, chciał poznać statystyki i osiągnięcia młodego snajpera. Pobladł jak kiedyś, czytając komentarz zaprzyjaźnionego scouta:
"Urodzony pod Rzeszowem, z rozbitej rodziny, perspektywiczny, utalentowany, na boisku agresywny, dobry technicznie, jednak zmanierowany. Opuścił bez słowa klub, którego był wychowankiem. Szybko odnalazł się w nowym środowisku, 23 bramki w 20 meczach..." 
Kolejne litery nie układały się słowa, cyfry się mieszały...  Był pewien, że na jego drodze ponownie pojawił się chłopiec z filmu, którego krzywdy postanowił zataić. Trzasnął obudową laptopa o klawiaturę. Ruszył z piskiem opon. Po pół godzinie był na A2. Nie wiedział, że można przejechać przez Warszawę tak szybko.
Po zjeździe z węzła zadzwonił do żony: 
- Cześć! Wracam do Bydgoszczy.
- Miałeś być w Krakowie...
- Miałem. Dzieci w domu?
- A gdzie mają być?
- Przekaż, że je kocham.
- Dobrze się czujesz MARCIN?
- Ciebie też kocham.
- O Boże. Wracaj bezpiecznie. Kwiatów nie kupuj, bo nielubię (śmiech).
- Pa.
- Poczekaj, zawiadomienie dostałeś. Jakiś Piotr zginął. Jutro pogrzeb.
- Jaki Piotr?
- Nazwiska nie pamiętam. Z podstawówki.
- A już wiem, pewnie "Czarny". Szok. Szkoda chłopa.
Krzysztof Witczak, zapomniał o "Cyganie". Tak jakby nigdy nie istniał.
- Miał dzieci?
- Nie miał. - Witczak zaryzykował, nie wiedział.
- Jedź bezpiecznie.
- Jadę. Przygotuj czarny garnitur. Poproszę.
Przyspieszył do 240 km/h.
Z kierownicy włączył radio 357 gdyż przy Spotify zasypiał. Muzyczka, reklamy, po chwili informacje: prognoza pogody, informacje ze Świata, obrady Sejmu, strajkujące pielęgniarki, ciało policjanta wyłowione z Warty, ciąg zorganizowanych mafijnych porachunków w Warszawie, mobilizacja Policji - trzy zamachy, trzy ofiary - prawnik związany ze światem przestępczym, żona poszukiwanego uciekiniera z Wronek, jakiś syn mafiozy. Witczak nie słuchał tych newsów, czekał na wiadomości sportowe. 
Na wyświetlaczu zapaliła się lampka z blokadą prędkości. Pomyślał, że zwolni.

DWA DNI PRZED POGRZEBEM

Tramwaj wodny dostojnie przepływał o poranku, kanałem centralnym w kierunku Red Lights Secrets, muzeum prostytucji w Amsterdamie. Opustoszałe witryny, zakrzywione lustra wstydu, niespełnionych fantazji i pożądania za kilkaset guldenów. Pani podaż wraz z Panem popytem starają się zapomnieć o tym co było wczoraj. Jednak nie wszyscy mają powód do wstydu. Elegancki i przystojny facet z równie wytwornym ciemnoskórym przyjacielem, wyprowadzają drobnego yorka na spacer i kierują się w stronę Ritza na croissanty i aromatyczną kawę. 
Starsza Pani zerwała się z ławeczki. Elektryczny wózek męża z Parkinsonem zapadł się osią napędową na krańcu trawnika. Przypadkowy przechodzień przybywa wcześniej, wypychając wózek na chodnik. Chwilowy strach przed upadkiem był ostatnim  dla  chorego na Parkinsona  męża. Nie bał się śmierci, gdyż nie mógł znieść życia, bólu, coraz płytszego oddechu i widoku mentalnie umierającej z nim żony. Dokumenty w klinice podpisane, wystarczy się pożegnać, uściskać bliskich, ostatni raz się uśmiechnąć i co będzie w tym paradoksalnie najłatwiejsze - odejść.
 
(...)

Przeraźliwy pisk. Blanka odwróciła głowę na poduszce, spojrzała na budzik. Chciała nim cisnąć i ścianę. Przeciągnęła się leżąc, podrapała w bujnej czuprynie blond włosów, przesunęła długie nogi po miękkim, śnieżnobiałym płótnie, zgięła je w kolanach, wstała. Ziewając szeroko jak lew, dotarła do łazienki. Po drodze włączyła na audio TEUFEL, za kilkanaście tys. euro, "Carmina Burana" Orffa a na telewizorze LOEWE BILD, w podobnej cenie, TVN 24 z opcją mute. Patetyczny ton chóru wybrzmiewający z głośników audio, zagłuszał świst elektronicznej szczoteczki a w chwilę póżniej prysznica z hydromasażem. Rozpływająca się na lustrze para odsłoniła jej doskonałe kobiece ciało oraz pogodną twarz z lekko zadartym noskiem, drobnymi piegami, niebieskimi oczami i naturalnymi, bardzo długimi rzęsami. Każdy z nas ma jakiś kompleks, jej nie podobały się zbyt szerokie barki i zbyt umięśnione ramiona, wypracowane podczas cross-fitu i jazdy na spiningu. Weszła do olbrzymiego salonu w swoim apartamencie i zdziwił ją samotnie pozostawiony kieliszek wina, który powinna wczoraj umyć, dokładnie wysuszyć i ustawić dokładnie w linii pozostałych szkieł. Była perfekcjonistką, życie opierała na geometrii wyuczonej na architekturze w Gdańsku, nie znosiła chaosu i przypadkowości. Wszystko w jej życiu miało swe miejsce, żadnych uproszczeń i kompromisów. Stąd np. podjęcie decyzji o zmianie płci, sprzed roku, nie zajęło jej dłużej niż kilka sekund. Co prawda nosiła to w sobie od dawna, jednak jak zadzwoniła do Kliniki Timeless w Warszawie do doktora Jaworskiego, już wiedziała że to zrobi. Wychowywała się bez ojca, który zmarł niespodziewanie, mama nigdy nie miała swojego zdania a sama była wtedy singlem więc ominęły ją trudne rozmowy z partnerem. Operacja przebiegła bez powikłań. Penis jak gąsienica przeobraził się w motylka. Finansowo zabiegu nie odczuła gdyż pracowała już w Amsterdamie kilka lat. Mentalnie była zawsze dziewczyną, chłopięce gusta, zainteresowania i  doznania były jej obce. Wrażliwa, delikatna, kobieca. Ubierała się na przekór wszystkim, dlatego psychicznie uwolniła się od wrogich spojrzeń jedynie prawych polaczków, których spotykała podczas odwiedzin mamy w Bydgoszczy.
Jeszcze dwie operacje a w zasadzie zabiegi kosmetyczne i Blanka mogła startować w castingach na okładkę Vogue. Wreszcie była szczęśliwa, wolna i uśmiechnięta. Faceci tracili dla niej rozum, przysyłali bukiety setek róż, drogie kosmetyki, zaproszenia na egzotyczne kolacje w Amsterdam Premium Club. 
Wszystko to wyrzucała do kosza, żyła swoim życiem, starała się nie wracać, nawet myślami do rodzinnego domu, Bydgoszczy, Bocianowa, tych zaściankowych miejsc i banalnych przypowieści. 

(...) 

Blanka skończyła śniadanie, ubrała dres do joggingu ICEBERG za tysiąc euro, skierowała się do windy. W drodze wyłączyła audio równocześnie spoglądając na tv. Na żółtym pasku odczytała wiadomość o zatorach na drodze wojewódzkiej 185 i zjeździe z S11 spowodowanych wypadkiem furgonetki przewożącej więźnia z Wronek do Poznania. Jeden z osadzonych, oskarżony o zabójstwo i gwałt na nieletniej Tomasz P. oddalił się z miejsca zdarzenia. Poszukiwania trwają. "Muszę przestać oglądać ten polski syf" - pomyślała. W biegu opuściła mieszkanie, ominęła windę i zbiegła po schodach. W skrzynce pocztowej, pod numerem jej apartamentu oczekiwał list. Spojrzała na kopertę - zawiadomienie Sz. P. Andrzej Stefański. "ANDRZEJEK, przecież Ciebie już nie ma, jestem tylko ja, tu w środku" - pomyślała i westchnęła bez żalu. Wybiegła na ulicę tuż przy jednym z miliona amsterdamskich kanałów. Natomiast list-zawiadomienie znalazł się w przystankowym koszu wraz z całym bagażem nieprzyjemnych wspomnień i próżnych znajomych. "Koński ogon" blond włosów, wystawał nad spinką czapeczki Blanki (marki Breuninger, około 200 euro) i radośnie kołysał się w trakcie treningu nad głowami przechodniów, aż w końcu zniknął za rogiem kamienicy. Blanka nie odezwała się już nigdy do kogokolwiek z Polski.
  
TRZY DNI PRZED POGRZEBEM

Pomysł był prosty. Opuścić więzienną celę w możliwie bezpieczny sposób, wydostać się na zewnątrz, pożegnać znajomych i dostać się bezszelestnie na lotnisko. Skazany wyrokiem sądu najwyższej instancji obywatel Piotrowski odgibał 11 kalendarzy z "chałupy" (w gwarze więziennej odbył wyrok 11 lat z 25 lat pozbawienia wolności) Opcja "za wzorowe zachowanie" z oczywistych względów nie wchodziła w grę. Tymczasem Piotrowski zmuszony był zrobić wymyk (w gwarze więziennej - uciec), zmienić otoczenie, gdyż pewne kwestie związane z wynagrodzeniem za jego odsiadkę zaczęły się komplikować. Przez wszystkie lata współpracy z "Klizmą" nauczył się, że w przestępczym fachu istnieje prosta zależność "lojalność w stosunku do szefa - zaufanie szefa w stosunku do "żołnierza". "Klizma" przeprowadzał dokładną selekcję kandydatów na swoich "żołnierzy". Nie wystarczyło dobre CV, trzeba było przejść kilkakrotnie próbę bezgranicznego zaufania dla bossa. Pierwsze zadania banalne: odbiór raty kredytu, wywózka klienta do lasu, otrucie ulubionego zwierzaka kredytobiorcy. Decydujące były zadania, skutkujące, przynajmniej początkowo, wyrzutami sumienia: zabójstwa, porwania, okaleczenia. Zabójstwa - najczęściej tych nielojalnych bądź gadatliwych, porwania - ostatnimi czasy passe ze względu na duże koszty operacyjne i syndrom sztokholmski, okaleczenia - najczęściej żon lub kochanek opornych płatników. Dziewczyny często sugerowały jaki palec im odjąć malując paznokieć innym kolorem niż pozostałe. Cóż, taka moda. "Klizma" wiedział, że lojalność Piotrowskiego jest bezwarunkowa. Żona Piotrowskiego, Angelica Małecka-Piotrowska była chrześniaczką "Klizmy", ze sporym posagiem, niezależna finansowo, willa, dwa mieszkania, 8 cyferek na koncie, sportowe samochody. Wymarzona para.

(...) 

Starym znajomym "Klizmy" był "Deca", którego syn pod konieciec lat 90-tych brutalnie zgwałcił i udusił 14-latkę. "Klizma" podjął decyzję, że idealnym kandydatem aby odbyć karę pozbawienia wolności za syna "Decy" jest Piotrowski. Umowa była prosta - 10 tys. dolarów za każdy miesiąc odsiadki, wpłacane od "Decy" na konto Piotrowskiego na Zanzibarze. Angelica Małecka-Piotrowska miała nadzorować przedsięwzięcie. Piotrowski nie miał czasu na takie  drobiazgi, gdyż w pierwszych miesiącach był zarobiony. Musiał udowadniać na nowo wypracowaną na wolności rangę. Po kilku miesiącach w więziennej hierarchii został "Marszałkiem" i wszyscy kłaniali mu się w pas. Z więzienia kierował dwiema pralniami wpływów z przestępczej działalności. Inwestował w upadające ośrodki wczasowe i pensjonaty, co razem ze swoim "stypendium" od "Klizmy", gwarantowało mu dostanią emeryturę. Pobyt w więzieniu gwarantował mu nietykalność i zabezpieczał przed postrzeleniem na parkingu przed domem.
Angelica Małecką-Piotrowską zwolnił ze swoich obowiązków: małżeńskich i finansowych. Jak się okazało po kilku latach, całkiem słusznie gdyż nie wywiązywała z jednych i drugich, lokując środki na oddzielnym koncie i sypiając, niekiedy, z dwoma facetami na raz. 

(...)

W 11 roku odsiadki, Piotrowski spostrzegł, że bez osobistego nadzoru pewne rzeczy zaczynają mu się wyślizgiwać z rąk. 
Z Rejentem Radziwiłowiczem, prowadzącym kwestie związane z nieruchomościami Piotrowskiego był coraz trudniejszy kontakt. Nie było też kolejnych przelewów od "Decy". Trzeba było działać.

(...)

Piotrowskiemu pomógł "Klizma". Wpłynął, cokolwiek to znaczy, na więziennego lekarza i policjanta - kierowcę pojazdu do konwojowania więźniów. Lekarz zdiagnozował u Piotrowskiego fikcyjny nowotwór płuc. Piotrowski został skierowany pilnie z Wronek do Aresztu Śledczego w Poznaniu na Młyńskiej by móc codziennie poddawać się chemii i naświetleniom. Zastraszony policjant - kierowca więziennej furgonetki, którego żonie i dzieciom umilało pobyt dwóch panów z czarnego Chryslera, miał zdecydowanie ambitniejsze zadanie. Wraz ze swoim kolegą policjantem doprowadzającym więźnia, o określonej porze i we wskazanym zaułku Wronek miał zatrzymać się pod pretekstem parcia na pęcherz. Tam miało dojść do podmianki. Resztę zadania miał realizować według wskazówek niejakiego "Krwawego", którego miał poznać na miejscu.

(...)

Pod więzienną bramę podjechał Volkswagen Crafter z dwumetrowym "Krwawym" ubranym w czarną policyjną kurtkę oraz bladym jak płótno kierowcą - policjantem. Mimo kilkunastu lat spedzonych na służbie nie widział jak ginie człowiek postrzelony w głowę z dwóch metrów. Taki los spotkał jego kolegę. Policjant doprowadzający pływał już w Warcie a jego rolę wzorowo odgrywał "Krwawy". Przewożenie szczególnie groźnego więźnia odbywa się na szczególnych zasadach. Korytarz więzienny jest wyizolowany od wścibskich spojrzeń współwięźniów przez wizjery stożkowe. Tym samym "Krwawy" jako policjant doprowadzający, mógł bez ryzyka rozpoznania eskortować Piotrowskiego z celi do furgonetki. 

(...)

Piotrowski wygodnie zasiadł w części przeznaczonej do konwojowania więźniów. Na podłodze czekała już na niego sportowa torba z pełnym umundurowaniem policjanta, kluczyk do kajdanek, kask zawodnika futbolu amerykańskiego i Glock-19. Piotrowski odbezpieczył broń i sprawdził magazynek. Tak jak chciał - trzy naboje. Założył kask, położył się na podłodze. Furgonetka ruszyła w stronę Poznania.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, pech chciał, że do konwoju dołączył policyjny BMW. "Krwawy" uderzył pięścią w dach - Mamy towarzystwo! Gdy policyjny BMW odrobinę się oddalił "Krwawy" przyłożył do skroni kierowcy tłumik:
"Tak jak mówiłem, ściągaj marynarkę, na mój sygnał nie zwalniasz i zjeżdżasz z drogi. Potem spierdalasz do lasu, na gazie. Zrozumiano? Zrobisz coś nie tak, moi znajomi zaczną zabijać żonkę, córcię, synka. W kolejności przypadkowej."
Zmroziło nawet Piotrowskiego, jednak wiedział że "Krwawy" nie żartuje. Kierowca zdjął policyjną czapkę i marynarkę, którą włożył na wczesniej ubrany więzienny strój z nazwiskiem Piotrowski. Na leśnym odcinku drogi "Krwawy" włożył głowę między nogi, zaciśnął zęby i dał sygnał. Furgonetka z ogromnym pędem zjechała z drogi na trawiaste pobocze, zaryła przednią prawą osią w miękkie podłoże i przewróciła na bok.

(...)

Policjanci z BMW oniemieli. Wszystko działo się tak szybko. Zanim zawrócili na miejsce wypadku i tumany pyłu zaczęły opadać, w furgonetce nie było nikogo. Usłyszeli kilka wystrzałów z krótkiej broni Walther P–99. Obiegli wrak samochodu. Ubezpieczając się nawzajem pokonali 300 metrów w leśnej gęstwinie. Spostrzegli dwumetrową postać. Jeden z policjantów wycelował pistoletem glock-17 w górę i oddał strzał ostrzegawczy. Olbrzym klęknął, odrzucił broń, założył ręce na kark. 
- Zaskoczył mnie, k..wa (cenzura), zaskoczył!!! Upadłem!!! Musiałem się bronić! 
Nieopodal leżały zwłoki mężczyzny w więziennym stroju ze zmasakrowaną twarzą, prawdopodobnie od kilku strzałów Walthera z bliskiej odległości. 

(...)

Zanim przybyły na miejsce zbrodni lekarz sądowy stwierdził, na podstawie odcisków palców, że ofiara to kierowca policyjnej furgonetki z Wronek, TOMASZ Piotrowski był już w Warszawie.

CZTERY DNI PRZED POGRZEBEM

Za oknami świtało. Z zachodu nadciągały ciemne chmury. Tego dnia miało padać, zapowiadano podmuchy wiatru i gwałtowne burze.
Doktor PIOTR Jaworski z Kliniki Timeless w Warszawie, zakończył operację. Mył dokładnie dłonie, spojrzał w lustro. Wyszeptał : "Co za babsko, co za babsko".
Na pozór prosty zabieg mógłby skończyć się tragedią. W zasadzie banał. Pięćdziesiątletnia pacjentka zataiła, że choruje na Amyloifize. Nie wykazały tego badania krwi, ekg serca i wywiad kardiologiczny. Zależało jej tak na implantach pośladków, że gotową była umrzeć. Jaworski nie miał ochoty czekać aż się wybudzi. Musiał uspokoić się i odpocząć. Był w pracy od 17-tej a była 5-ta nad ranem.

(...)

Jaworski zdobył sławę jako chirurg korygujący płeć pacjentów. Dzięki niemu rodzili się na nowo. Mógłby przy tej specjalizacji pozostać, pogłębiać swoją wiedzę, uczyć młodych lekarzy. 
Bardziej intratne były jednak operacje plastyczne. Dlatego nie ujmując swojej renomie, operował bogate Panie. Stan zdrowia pacjentek nie wymagał natychmiastowej interwencji chirurga. Za to ich psychika jak najbardziej. Na zabieg u Jaworskiego umawiało się kilka Pań tygodniowo. Panom urody nie korygował stosownie ich zniechęcając potrójnymi stawkami za zabieg. W czasie konsultacji, czarował piękne Panie, wiedział o czym snuć opowieści, co trzeba zataić. Dzięlił pacjentki wulgarnie, na trzy grupy zabiegów: dupa, cyc, słonina. Operował głównie wieczorami, gdyż lubił pospać do obiadu. Na sali operacyjnej profesjonalista w każdym calu. Nigdy się nie irytował, nie wspierał się asystą, nie narzekał na personel. Od chwili przyłożenia skalpela do skóry do ostatniego szwu, samotny, jak Teliga na Optym. 

(...)

Jaworski wyszedł z kliniki tylnym wejściem. Zaczynało padać. Miał do Otwocka, gdzie mieszkał ponad godzinę drogi. Po operacji, podirytowany zapomniał o kawie. Bak pełen, więc na Orlen nie wjechał by w promocji z tankowaniem kupić kawę. Z wiekiem spoważniał, stracił poczucue humoru, stał się przesadnie oszczędny, wyszukiwał wszędzie promocji, liczył każdą złotówkę. Targował się jak arab. Wchodząc do fryzjera pytał się o cenę usługi. 
- Szanowny Panie 150 zł z pakietem kosmetyków. Serwujemy kieliszek szampana lub znakomitą kawę.
- Uważam, że powinno kosztować to 50 zł. Za samo strzyżenie. Więcej nie zapłacę".

(...)

Podróż do domu ciągnęła się w nieskończoność. Odczuwał spore zmęczenie, pomyślał o wakacjach nad polskim morzem. O złotej plaży w Świnoujściu. To co wydawało się marzeniem, było pierwszą fazą snu, nagłą fazą REM, objawem narkolepsji. Wybudzenie nastąpiło natychmiast, gdy usłyszał przeraźliwy klakson samochodu.
Gdy otworzył oczy, był już spokojny. Większość kierowców wpadłaby w panikę, z przerażeniem szukałoby ucieczki. Jaworski wiedział, że zostały mu sekundy do uderzenia czołowego w ciężarówkę.
To była pewna śmierć. Nie szukał hamulca, gdyby w tej chwili jechałby swoim Harleyem, rozszerzyłby ramiona, wyobraził że leci. Nie zamykał oczu, z wytęsknieniem czekał na uderzenie. Pomyślał o żonie, narodzinach dwóch córek, o rodzicach, uczniach z podstawówki na Bocianowie, o pierwszej miłości, pierwszym pocałunku. W ostatniej cząstce sekundy uśmiechnął się. Olbrzymia ciężarówka dotknęła zderzaka, który zaczął się odkształcać. Rozerwała pokrywę silnika, zmiażdżyła wentylator i chłodnicę. Z oporem spotkała się dopiero na przedniej osi. Masa ciężarówki była jednak tak duża, że zabrała i oś, która zaczęła wpychać się się do kabiny. W tym momencie żuchwa Jaworskiego, rozpadła się na kilka części. Siła uderzenia była tak duża, że poduszka powietrza nie zdążyła się napełnić a Jaworski uderzył głową o kierownicę. Nawet jeżeliby w tej chwili by przeżył, byłby warzywem. Odkształcona kierownica złamała nos i nastąpiło wielkoobszarowe uszkodzenie mózgu, spowodowane pęknięciem płata czołowego czaszki. Pasy bezpieczeństwa połamały cztery żebra i uszkodziły mostek. Ciężarówka zagłębiała się w kabinę samochodu. Przednia oś wraz z silnikiem przesunęła się do pedału hamulca. Zmiażdżyły Jaworskiemu nogi. Równocześnie wytrysnęły wszystkie płyny i oleje z komory silnika rozlewając się po jezdni. Tak jak krew z tętnicy środkowej mózgu Jaworskiego. Z medycznego punktu widzenia można uznać, że już nie żył. Ciało po odbiciu od kierownicy bezwładnie zmierzało ku zagłówkowi. Potężna siła zwrotna wyłamała oparcie fotela i złamała kark, fragmentu ciała, który był kiedyś głową. Energia kinetyczna zaczęła się uwalniać na tylnej osi wyginając i podnosząc ją w górę. Zrobiło się cicho. Nadjechali pierwsi świadkowie. 

POGRZEB

Skromna uroczystość. Żona prosiła, również w imieniu córek o nieskładanie kondolencji. W kapliczce na Wiślanej w rodzinnej Bydgoszczy, miejsce zajęła rodzina i przyjaciele Piotra Jaworskiego. Wśród tych przyjaciół nie było lekarzy.
Jaworski rozróżniał znakomicie gdzie praca a gdzie przyjemności. Zgodnie z życzeniem skremowany. Mówił, za życia, że nie życzy sobie towarzystwa księdza na ostatniej drodze. Żona nie spełniła tej prośby, tak było prościej. Prochy znajdowały się w urnie na kształt serca. Jedna z ostatnich oznak miłości.
Żona wylewała łzy, córki szlochały nieco przesadnie. Wymuszony akt żałobnego rytuału. 

(...)

Kondukt zmierzał do miejsca pochówku. Jak na lekarza z wybitną renomą niewielu było osób towarzyszących w ostatniej drodze. Gdyby był osobą publiczną, komikiem, stendaperem, żartownisiem, "Czarnym" Piotrkiem, jak za młodu, jego pogrzeb byłby wydarzeniem, ścianką dla celebrytów, artykułem w Viva i postem w Pudelku. Nie byłby szary i ponury.

(...)

Maria Jaworska długo wpatrywała się w udekorowany dziesiątkami wieńców i wiązanek grób męża. Znała go od pierwszej klasy podstawówki, uwielbiała, podziwiała. Dopiero w liceum zaczęła z nim "chodzić". Dopiero teraz stojąc przed grobem męża, bez wbijających się w nią spojrzeń, była sobą. Była Marysią.
Podszedł do niej niewysoki, przystojny mężczyzna, schludnie, nie powiedzieć elegancko ubrany. Czarny garnitur, markowa biała koszula, czarny krawat.
- Przyjmij Marysiu moje kondolencje. Dowiedziałem się przypadkiem, o śmierci Piotra. 
- Dziękuję Panu. Nieszczęśliwy wypadek. Wciąż nie jestem w stanie uwierzyć.
- Jakiemu Panu? To ja Piotruś. Piotruś "Cygan".
Zmienił się bardzo. Nie przypominał tej klasowej ofiary. Pozostał w dalszym ciągu małomówny. Marysia niewiele się dowiedziała o jego życiu. Z jednej strony ciekawa, z drugiej świadoma roli wdowy, oczekiwanej już na stypie. Zaprosiła Piotra na uroczystość. Odmówił. Zdążył powiedzieć, że jest samotny i utrzymuje się z prac na wysokości. Prace konserwatorskie, wielkie kominy, wysokie linie trakcyjne. Z wysokości widzi cały Świat, jest bliżej gwiazd, bliżej nieba.
Pożegnała się i ruszyła w stronę wyjścia. Pomyślała, że z klasy na Bocianowie widziała jedynie Marcina Witczaka. Uzmysłowiła sobie, że nie zna obecnego adresu Piotrusia"Cygana". Odwróciła się. Piotrusia już nie było. Rozpłynął się jak we mgle.


MN, Bydgoszcz, lipiec 2022

Źródło (foto) https://cargocollective.com/noelloszvald



Komentarze

Popularne posty